Mistrzostwa
Świata w przełajach, to ta część kolarstwa, którą w Polsce
interesują się tylko i wyłącznie najbardziej wytrawni znawcy. Sam
z ręką na sercu mówię, że do takowych się nie należę i o
kolarstwie przełajowym mam taką samą wiedzę, jak polityk na temat
uczciwości. Wiem, że takie coś istnieje i ktoś, gdzieś tam się
tym zajmuje. Od czasu, do czasu wpadną mi w ręce jakieś wyniki z
zawodów w tej dyscyplinie, jednak nigdy nie jest to lektura, którą
chciałbym się jakoś specjalnie zafascynować.
![]() |
Źródło: rowery.org |
W
związku z powyższym nie miałem prawa przypuszczać, że światowy
czempionat w tej dyscyplinie sprawi, iż jakoś szczególnie zacznę
się nią interesować. Ot, przyjedzie zgraja zawodniczek i
zawodników, postartują, pozdobywają medale i pojadą do domu. Ktoś
się będzie cieszył z życiowego sukcesu, ktoś dozna goryczy
porażki, krótko mówiąc – życie. Cały mój misterny plan
polegający na tym, by mieć głęboko w poważaniu wspomniane
mistrzostwa sprawdzał się idealnie do wczorajszego wieczora. Wtedy
to właśnie gruchnęła wiadomość, wedle której jedna z
reprezentantek Belgii została przyłapana na „dopingu
mechanicznym” (czyt. miała silniczek w rowerze). O istnieniu tego
typu wynalazków mówiło się od dawna, jednak nigdy, niczego i
nikomu nie udowodniono. Zarzucano to takim gwiazdom jak Cancellara,
Froome, czy też Hesjedal. W ich przypadku musimy jednak mówić o
domniemaniu niewinności, gdyż żadna z kontroli nigdy nie wykazała
żadnych nieprawidłowości w ich rowerach. Powiem więcej – nigdy
nie przyłapano na tym żadnego innego kolarza, a sprzęt zawodników
sprawdzano na potęgę. Wczorajszy przypadek jest więc precedensowy
i w szeroko rozumianym środowisku kolarskim wywołał niemałą
burzę. Do tej pory doping mechaniczny był kwestią sporną. Jedni
wierzyli w to, że faktycznie stosuje się takie rozwiązania, inni
uznawali to za bujdę na resorach. Obydwie strony miały w tym
względzie wiele słusznych i logicznych arguemntów, a dyskusja na
ten temat wracała jak bumerang przy każdym podejrzanym starcie
jakiegoś zawodnika.
Teraz,
kiedy doping mechaniczny został oficjalnie udowodniony należy
zastanowić się, w jaki sposób może on wpłynąć na przyszłość
kolarstwa? Wiemy na pewno, że mamy do czynienia z kolejnym rodzajem
oszustwa, który – Bogu dzięki – UCI uczy się wykrywać.
Zacznie się pewnie wyścig technologiczny. Jedni będą kombinować,
jak schować silniczek tak, by UCI go nie znalazło. Drudzy będą
głowić się nad tym by znaleźć to ustrojstwo i ukarać
delikwenta, który go używał. Wygląda na to, że – w stosunku do
„tradycyjnego” dopingu – nie zmieni się podejście
przyłapanych. Gdy ktoś wpadnie na EPO, czy transfuzji krwi zawsze
twierdzi, że jest niewinny, a tę tabletkę z napisem EPO wrzucono
mu do soku podczas urodzin Cioci Stasi. Jeśli chodzi zaś o doping
mechaniczny, to ze strony przyłapanej zawodniczki, jak i ze strony
jej otoczenia płyną pierwsze zawiłe tłumaczenia. Drużyna
twierdzi, że udostępnia sprzęt zawodniczkom, ale nie kontroluje
sposobu jego wykorzystania. Z kolei ojciec zawodniczki twierdzi, że
z tego roweru to ona w ogóle nie korzystała. Był to w zasadzie
sprzęt, który użyczała komuś tam, ale nie wiadomo komu. Nie mnie
oceniać, ile jest w tym prawdy, ale sposób tłumaczenia jest
łudząco podobny, jak przy każdym przypadku tradycyjnego dopingu.
Podsumowując,
UCI ma nowy problem, z którym będzie musiało się zmierzyć.
Wizerunek kolarstwa po raz kolejny został bardzo mocno
nadszarpnięty, a sponsorzy zyskali kolejny pretekst by niechętnie
włączać się w finansowanie tego sportu. Mam jednak nadzieję, że
sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan, dzięki czemu głowienie
się nad montowaniem silniczków będzie grą niewartą świeczki.