niedziela, 31 stycznia 2016

Pierwszy doping mechaniczny oficjalnie udowodniony

Mistrzostwa Świata w przełajach, to ta część kolarstwa, którą w Polsce interesują się tylko i wyłącznie najbardziej wytrawni znawcy. Sam z ręką na sercu mówię, że do takowych się nie należę i o kolarstwie przełajowym mam taką samą wiedzę, jak polityk na temat uczciwości. Wiem, że takie coś istnieje i ktoś, gdzieś tam się tym zajmuje. Od czasu, do czasu wpadną mi w ręce jakieś wyniki z zawodów w tej dyscyplinie, jednak nigdy nie jest to lektura, którą chciałbym się jakoś specjalnie zafascynować.

Źródło: rowery.org
W związku z powyższym nie miałem prawa przypuszczać, że światowy czempionat w tej dyscyplinie sprawi, iż jakoś szczególnie zacznę się nią interesować. Ot, przyjedzie zgraja zawodniczek i zawodników, postartują, pozdobywają medale i pojadą do domu. Ktoś się będzie cieszył z życiowego sukcesu, ktoś dozna goryczy porażki, krótko mówiąc – życie. Cały mój misterny plan polegający na tym, by mieć głęboko w poważaniu wspomniane mistrzostwa sprawdzał się idealnie do wczorajszego wieczora. Wtedy to właśnie gruchnęła wiadomość, wedle której jedna z reprezentantek Belgii została przyłapana na „dopingu mechanicznym” (czyt. miała silniczek w rowerze). O istnieniu tego typu wynalazków mówiło się od dawna, jednak nigdy, niczego i nikomu nie udowodniono. Zarzucano to takim gwiazdom jak Cancellara, Froome, czy też Hesjedal. W ich przypadku musimy jednak mówić o domniemaniu niewinności, gdyż żadna z kontroli nigdy nie wykazała żadnych nieprawidłowości w ich rowerach. Powiem więcej – nigdy nie przyłapano na tym żadnego innego kolarza, a sprzęt zawodników sprawdzano na potęgę. Wczorajszy przypadek jest więc precedensowy i w szeroko rozumianym środowisku kolarskim wywołał niemałą burzę. Do tej pory doping mechaniczny był kwestią sporną. Jedni wierzyli w to, że faktycznie stosuje się takie rozwiązania, inni uznawali to za bujdę na resorach. Obydwie strony miały w tym względzie wiele słusznych i logicznych arguemntów, a dyskusja na ten temat wracała jak bumerang przy każdym podejrzanym starcie jakiegoś zawodnika.

Teraz, kiedy doping mechaniczny został oficjalnie udowodniony należy zastanowić się, w jaki sposób może on wpłynąć na przyszłość kolarstwa? Wiemy na pewno, że mamy do czynienia z kolejnym rodzajem oszustwa, który – Bogu dzięki – UCI uczy się wykrywać. Zacznie się pewnie wyścig technologiczny. Jedni będą kombinować, jak schować silniczek tak, by UCI go nie znalazło. Drudzy będą głowić się nad tym by znaleźć to ustrojstwo i ukarać delikwenta, który go używał. Wygląda na to, że – w stosunku do „tradycyjnego” dopingu – nie zmieni się podejście przyłapanych. Gdy ktoś wpadnie na EPO, czy transfuzji krwi zawsze twierdzi, że jest niewinny, a tę tabletkę z napisem EPO wrzucono mu do soku podczas urodzin Cioci Stasi. Jeśli chodzi zaś o doping mechaniczny, to ze strony przyłapanej zawodniczki, jak i ze strony jej otoczenia płyną pierwsze zawiłe tłumaczenia. Drużyna twierdzi, że udostępnia sprzęt zawodniczkom, ale nie kontroluje sposobu jego wykorzystania. Z kolei ojciec zawodniczki twierdzi, że z tego roweru to ona w ogóle nie korzystała. Był to w zasadzie sprzęt, który użyczała komuś tam, ale nie wiadomo komu. Nie mnie oceniać, ile jest w tym prawdy, ale sposób tłumaczenia jest łudząco podobny, jak przy każdym przypadku tradycyjnego dopingu.


Podsumowując, UCI ma nowy problem, z którym będzie musiało się zmierzyć. Wizerunek kolarstwa po raz kolejny został bardzo mocno nadszarpnięty, a sponsorzy zyskali kolejny pretekst by niechętnie włączać się w finansowanie tego sportu. Mam jednak nadzieję, że sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan, dzięki czemu głowienie się nad montowaniem silniczków będzie grą niewartą świeczki.

piątek, 29 stycznia 2016

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni

Kibicom kolarstwa w Polsce nazwiska Tomasza Marczyńskiego przedstawiać nie trzeba. Popularny Maniek to czterokrotny Mistrz Polski (trzykrotnie ze startu wspólnego, raz w jeździe indywidualnej na czas). Do niedawna był też „rekordzistą Polski”, jeśli chodzi o miejsce zajęte na mecie hiszpańskiej Vuelty (13 pozycja w 2012 roku). Różne mniejsze lub większe perturbacje sprawiły, iż na początku 2015 roku dołączył do tureckiej ekipy Torku Sekerspor. Po łącznie dwóch latach startów w World Tourze i roku spędzonym w ekipie CCC wydawało się, że będzie to rodzaj kolarskiego wygnania i gwóźdź do jego kolarskiej trumny.

źródło tomaszmarczynski.com
Urodzony w Krakowie kolarz do startów nad Bosforem podszedł jednak jak najbardziej poważnie. Zwycięstwa w wyścigach dookoła Maroka i dookoła Morza Czarnego nie wywarły jednak na nikim wielkiego wrażenia. Nie są to bowiem jakieś bardzo poważne i rozpoznawalne imprezy. Co gorsza rozgrywane są w krajach, które są egzotyczne nie tylko pod względem geograficznym, ale również kolarskim. Nie zmienia to jednak faktu, iż dzięki startom w Turcji Maniek skutecznie przygotował się do startu w Mistrzostwach Polski, podczas których okazał się najlepszy w wyścigu ze startu wspólnego.

Pod koniec zeszłego sezonu zaczęto nawet mówić, iż wychowanek klubu Krakus Swoszowice negocjuje z kilkoma ekipami World Tour. Nie jednak wiadomo było do końca, jak owe doniesienia należy traktować? Coś jest na rzeczy, czy może jest to po prostu kaczka dziennikarska? Znalazła się nawet spora grupa ludzi, dla których sytuacja była jasna - Maniek albo zostanie w Turcji, albo przeniesie się do jakiejś prokontynentalnej ekipy z Europy. Po jakimś czasie głos zabrał sam zainteresowany i potwierdził, że jest blisko dogadania się z jedną ekip należących do elity. Niedługo potem cała sprawa została oficjalnie potwierdzona i aktualny Mistrz Polski związał się z belgijską ekipą Lotto-Soudal.


Każde polskie nazwisko w „kolarskiej lidze mistrzów” jest powodem do radości, a fakt, iż do elity wraca również biało-czerwona koszulka Mistrza Polski cieszy podwójnie. Okazało się, że starty w Turcji w żaden sposób nie były ani kolarskim wygnaniem, ani gwoździem do kolarskiej trumny popularnego Mańka. Były co najwyżej przystankiem w powrocie do World Tour. Dzisiejszy dzień jest więc dla Tomka Marczyńskiego szczególny. W jednym z wyścigów Challenge Mallorca zaliczy swój „drugi debiut” w ekipie World Tour. Jeśli w całym sezonie 2016 wykaże się taką samą walecznością, do jakiej przyzwyczaił nas w poprzednich latach, to o jego wyniki możemy być spokojni.  

środa, 6 stycznia 2016

O osprzęcie rowerowym słów kilka

Z poruszeniem tematyki osprzętu rowerowego noszę się już od jakiegoś czasu, aż w końcu stało się – siadam do komputera i piszę! Nie będę tutaj jednak rozwodził się nad grupami osprzętu oraz rozdzielaniem ich na szosę i MTB, bo w tym względzie napisano już wszystko i ciężko jest w napisać coś, co dla większości nie byłoby „oczywistą oczywistością”. Zamiast pisać o Deore, SLXach, 105-tkach, czy innych Dura-Ace'ach, chciałbym zwrócić uwagę na inne aspekty, o których niby wiedzą wszyscy, ale nie każdy o nich pamięta.

Po pierwsze – teza, którą powtarzam od dawna. Ważne jest kto, a nie na czym jedzie. Jeśli człowiekowi, który dopiero zaczyna przygodę z kolarstwem damy rower za 15 tys. zł, to i tak nasz delikwent za wiele z tego sprzętu nie wyciągnie. Pozachwyca się jedynie, że lekki, że „zupełnie inny, niż ten z pierwszej komunii”, przejedzie się z bananem na twarzy i tyle z tego będzie. Jeśli zaś odwrócimy sytuację i rower za 1.500 zł damy komuś, kto – dajmy na to – przejeżdża rocznie 3.000 km, to nagle się okaże, że gość potrafi z tego sprzętu naprawdę sporo wyciągnąć.

Po drugie – klasa osprzętu jest średnio istotna. Tak, wiem – zaraz zaatakują mnie wielbiciele wszystkiego, co drogie i wysokiej jakości, którzy będą wychwalać swoje Ultegry i SLXy pod niebiosa. Wasze prawo – nic mi do tego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, z czego w zasadzie składa się osprzęt rowerowy. Łańcuch, zębatki, manetki i przerzutki. Mechanizm prosty jak budowa cepa. Opis działania łańcucha i zębatek pominę, bo jest to sprawa dość trywialna i nie ma co się nad nią rozczulać. Skupmy się na manetkach i przerzutkach. Oba elementy połączone są ze sobą linkami, które przy pomocy sprężynek sprawiają, że nasz łańcuch przeskakuje z jednej zębatki na drugą. Ot, cała filozofia. Jedyny istotny element osprzętu w tym przypadku to jego waga, ale ta nabiera znaczenia dopiero przy wyższym stopniu wtajemniczenia rowerowego. W przypadku sporej grupy amatorów różnica kilkudziesięciu gram jest niezauważalna. Co w takim razie nabiera znaczenia, niezależnie od tego, na jakim poziomie zaawansowania obecnie się znajdujemy? W mojej opinii bardzo istotna jest ilość przełożeń w tylnej przerzutce. Przekłada się to na mniejsze odległości między zębatkami, a co za tym idzie – szybszą zmianę biegów.

Pamiętajmy, że o napęd należy dbać przede wszystkim w okresie jesienno-zimowym

Po trzecie – dobrze działający napęd, to zadbany napęd! Niezależnie od pogody do naszego łańcucha przykleja się dosłownie wszystko. Kurz, piach, błoto i wiele innych rzeczy, które – mniej lub bardziej świadomie – zbieramy podczas jazdy. Im więcej różnego rodzaju cholerstwa się przyczepi do naszego łańcucha, tym cały nasz napęd będzie gorzej pracować. Wszystko zacznie skrzypieć, niczym drzwi od popegeerowskiej stodoły, a zmienianie biegów będzie jedną wielką loterią. Naciśniemy manetkę, łańcuch albo nie przeskoczy wcale, albo zrobi to dopiero 300 metrów dalej, wydając przy tym dźwięk, który zrani serce każdego kolarza. Jak temu zaradzić? Czyścić napęd! Łańcuch „wykąpać” w benzynie ekstrakcyjnej lub nafcie, a zębatki wyczyścić pędzelkiem zamoczonym w tym samym specyfiku. Wówczas zarówno Wy, jak i Wasz napęd będziecie żyli długo i szczęśliwie. Poza tym należy oczywiście pamiętać o odpowiedniej regulacji przerzutek. Jeśli tego nie zrobimy, wrócimy do zmiany biegów, będącej jedną wielką loterią.


Podsumowując – najwyższej klasy sprzęt nie sprawi, że nagle będziemy mieć więcej umiejętności i mocy w nogach. Klasa osprzętu nie jest aż tak istotna – bardziej liczy się ilość przełożeń. Jednak należy też pamiętać, że obydwa te założenia trafi szlag, kiedy nasz napęd będzie brudny i źle wyregulowany.