sobota, 27 lutego 2016

Jak wypompować się po kilku kilometrach treningu

Na wstępie tego posta chciałbym zaznaczyć, iż został on stworzony na podstawie osobistych przeżyć autora i jest swego rodzaju podręcznikiem dla tych, którzy lubią ciężko trenować, ale nie mają na to zbyt dużo czasu.
Wczesne lutowe popołudnie, pogoda (jak na tę porę roku) całkiem niezła, forma słaba, ale zwyżkująca. Po uprzednim ogarnięciu paru ważnych spraw, ochoczo wsiadłem na rower. Jadę po nieuczęszczanym fragmencie asfaltu, który jest po prostu długą prostą, prowadzącą do pobliskiego lasu. Tempo spokojne 20-25 km/h. Już wiem, że za chwilę wpadnę w raj złożony z wąskich ścieżek, korzeni, kamieni, kilku fajnych zjazdów i podjazdów. Nic, tylko trenować. Wtem, za swoimi plecami słyszę dźwięk wydawany przez.... rolkarza. Jegomość podjeżdża do mnie i pyta, czy jestem w stanie rozpędzić rower do 35 km/h i utrzymywać tę prędkość przez około 500m? Wieje niemiłosiernie, noga jeszcze nie podaje tak, jak powinna, więc odpowiadam krótko - „nie ma problemu”. Gość proponuje więc, że pojedzie mi na kole i dzięki temu bez większych problemów rozpędzi się do zawrotnej jak na rolkarza prędkości. Wziąwszy pod uwagę wcześniej wspomniane powody pomysł wydał mi się całkiem niezły. Przystąpiliśmy więc do działania. Prowodyr całego zajścia wskazał miejsce, w którym powinienem osiągnąć wspomnianą prędkość oraz punkt, w którym mogę odpuścić i zacząć zwalniać.
Ze względu na brak LeMondki położyłem łokcie na kierownicy, pochyliłem maksymalnie tułów i zacząłem rozpędzać swoją maszynę. Prędkość 35 km/h osiągnięta dokładnie w tym punkcie, w którym miało to nastąpić. Utrzymanie tej szybkości nie sprawiało większego problemu. Po około 350-400 metrach usłyszałem zza pleców głos
-jest 35?
-jest!
-to spróbuj się rozbujać do 40

Kolejny raz stwierdziłem, że luty, że forma jeszcze nie najlepsza i kolejny raz przystałem na pozornie idiotyczną propozycję. Docisnąłem ile się dało, ale niestety... w nogach było już niewiele i 40 km/h o tej porze roku, przy tych warunkach okazało się nieosiągalne. Minąłem ustalony wcześniej punkt, który kończył nasz eksperyment, wyprostowałem się i przestałem kręcić pedałami. W tym oto momencie zdałem sobie sprawę, że tego typu harce, o tej porze roku bywają jednak męczące. Tego dnia przejechałem jeszcze ok 20-25 km, czując w nogach akcję pt. rozpędzanie rolkarza. Co ciekawe, gość który jechał tą samą prędkością, ale za moimi plecami nie wyglądał wcale na zmęczonego. Tak to właśnie jest, gdy chowasz się za czyimiś plecami, zamiast pracować samodzielnie. Przejechał się facet na moim kole i myśli, że jest kozak! :)

sobota, 6 lutego 2016

Kiedy warto dopłacić do akcesoriów rowerowych?

  Przeglądając akcesoria dostępne w internetowych sklepach rowerowych bardzo szybko dostrzeżemy, że rozpiętość cenowa zazwyczaj jest bardzo duża. Lampkę rowerową możemy kupić za kilka lub kilkaset złotych. Podobnie rzecz się ma, jeśli chodzi o wszystkie inne rzeczy, które na co dzień ułatwiają życie kolarzowi. Warto zadać sobie jednak pytanie, z czego ta rozbieżność cenowa wynika?
Powody są dwa. Pierwszy to coś, co określam funkcjonalnością danego produktu. W lampce będzie to „moc” świecenia, a np. w liczniku – liczba funkcji. Drugim powodem jest zawsze konkretne logo konkretnego producenta danego wyrobu. Jeśli chcemy, by nasz podręczny zestaw imbusów był „markowy” musimy wydać więcej – proste. Skoro dowiedzieliśmy się już, z czego wynikają różnice cenowe, to teraz powinniśmy zadać sobie pytanie, kiedy warto dopłacić np. 10 zł i kupić nieco droższy produkt?

Z nie najwyższej klasy licznikiem spokojnie poradzimy sobie nawet na górskich szlkach

W mojej opinii wydawanie dodatkowych pieniędzy na akcesoria ma sens tylko wtedy, gdy wymiernie zwiększy nam to liczbę przydatnych nam funkcji. Jeśli stwierdzimy, że pomiar kadencji w liczniku to coś, co sprawi, że będziemy szczęśliwsi, to myślę, że wówczas warto wtedy wydać kilka złotych więcej. Z drugiej strony nie uważam, żeby jakiekolwiek logo na jakimkolwiek akcesorium było warte dodatkowych pieniędzy. Wszystkie tego typu wyroby w swej budowie są proste jak budowa przysłowiowego cepa. Najbardziej skomplikowane z nich zostały już wspomnie w niniejszym tekście. Lampka rowerowa to nic innego jak kilka żarówek zasianych bateriami. Licznik to bardzo prosty „komputerek”, który za pomocą dwóch czujek „liczy” ilość obrotów przedniego koła w określonym czasie, a następnie wykonuje na tej podstawie proste działania matematyczne, wyświetlając nam odpowiednie dane. Porównanie go do komputera, smartphona, czy też tabletu, na którym właśnie czytasz ten tekst jest jak porównanie kanapki z szynką, do obiadu w najdroższej Paryskiej restauracji. O złożoności imbusów, czy też skuwacza do łańcucha wypowiadać się nie będę, bo są to rzeczy trywialne i niewarte większej uwagi.

Czemu więc służy wydawanie większej ilości pieniędzy na produkt z jakimś „rozpoznawalnym” logo? Prawda jest brutalna... Takie działanie służy tylko podbudowywaniu naszego EGO. Kupimy sobie parę fajnych gadżetów, z kilkoma fajnymi znaczkami i od razu czujemy się lepiej. Inaczej w tym względzie wypowiada się oczywiście nasz portfel, ale kogo to w ogóle obchodzi? Połechtaliśmy się po kolarskim podniebieniu i czujemy się lepsi. Do momentu, gdy ktoś nas nie wciągnie na jakimś pseudo-stromym podjeździe.  

czwartek, 4 lutego 2016

Zasada domniemania niewinności

Życie każdego kolarza (czy to amatora, czy zawodowca) w jakimś stopniu składa się z upadków. Zaliczenie tzw. gleby wiąże się z różnymi konsekwencjami. Czasem jest to ogólne poobijanie, czasem złamanie jakiejś kończyny, wybicie obojczyka, czy też wstrząs mózgu. Możliwości jest wiele, by nie powiedzieć – zbyt wiele. Pytanie jak wobec tej mało przyjemnej sytuacji zachowuje się nasz rower?

Zawsze sądziłem, że jedyną możliwą (aczkolwiek niepożądaną) rekcją roweru na upadek może być jego uszkodzenie. Można np. złamać szprychę, wykrzywić hak przerzutki, czy też (przy odrobinie „szczęścia”) zerwać łańcuch. W tym przypadku znowu cierpimy na nadmiar możliwości. Wydawałoby się jednak, że jeśli nasz sprzęt po upadku nie ulegnie jakiejś poważniejszej awarii, to jego zachowanie względem całego zdarzenia będzie dość bierne. Ot, położy się bezwiednie na ziemi, czekając aż właściciel się pozbiera i – miejmy nadzieję – bez większych problemów ruszy w dalszą podróż. Jakiekolwiek „oznaki życia” mogą dawać jedynie koła rowerowe, które w pierwszych sekundach po upadku mogą się jeszcze wolniutko kręcić, wytracając jednocześnie i tak już nie najwyższą prędkość. Taki oto obraz typowej reakcji roweru na typowy rowerowy upadek królował w mojej głowie do dnia dzisiejszego. Pech chciał, że to właśnie dziś zobaczyłem reakcję rumaka Iona Izagirre (a konkretnie tylnego koła w tymże rowerze) na upadek swojego właściciela. Dla zainteresowanych dołączam "film poglądowy”, który komentuję w dalszej części posta.


Hiszpan w mało szczęśliwy dla siebie sposób upadł na czasówce Volta a Valenciana, a następnie przez chwilę zbierał się z asfaltu. Zwycięzca ubiegłorocznego Tour de Polonge musiał więc siłą rzeczy przerwać swoją jazdę, ale za żadne skarby świata nie chciał zrobić tego jego rower. Tylne koło kręciło się nadal jak opętane, niejako zagrzewając właściciela, by ten jak najszybciej wrócił do rywalizacji. Taki element motywacyjny zdał egzamin w stu procentach, dzięki czemu Ion Izagirre już po chwili pędził na swoim rumaku w stronę mety. Silniczka innego, niż nogi hiszpańskiego kolarza jak do tej pory nie znaleziono, więc zawodniku Movistaru pozostaje czysty. Mamy bowiem w prawie (nie tylko kolarskim) zasadę domniemania niewinności.

wtorek, 2 lutego 2016

Co mnie zastanawia w odkryciu silniczka?

Kiedy w sobotni wieczór gruchnęła wiadomość o silniczku znalezionym w rowerze reprezentantki Belgii, która startowała akurat w MŚ w przełajach zadałem od razu jedno pytanie. Ciekawe jak to działa i gdzie było schowane? Na odpowiedź nie kazano mi czekać zbyt długo. Następnego dnia świat poznał procedurę, wedle której przebiegła kontrola.

Komisarz UCI podszedł do roweru ze specjalnym urządzeniem, które natychmiast wykryło pole elektromagnetyczne. Rozpoczął więc działania, które miały na celu doprowadzić do „namacalnego” odkrycia silniczka. Zaczął od sprawy najbardziej oczywistej, czyli zdemontowania siodełka. Kilka sekund, żadnych narzędzi, siodełko zdjęte. W tym oto pięknym momencie komisarzowi UCI ukazują się kable od rzeczonego wcześniej urządzenia. Później zacny jegomość próbuje zdjąć korbę. Do czynności tej potrzebuje już narzędzi, ale dalej nie powinna być ona zbyt skomplikowana. Niestety, mechanizm nie daje się zdemontować, blokuje go to, czego wszyscy szukają od około roku.

Źródło: magazynbike.pl
Taka odpowiedź na moje pytanie sprawiła, że poczułem się nieco... zaskoczony? Zdziwiony? Rozczarowany? Sam nie wiem jak. Wiem tylko, że jedna rzecz w opisanej procedurze nie daje mi spokoju. UCI od roku szuka silniczków, na temat których dyskutowano od dawna. Jedni twierdzili, że są, inni uważali to za wymysł dziennikarzy. Pewne było jedno – jeśli są, to zostały wykonane z jakiejś „kosmicznej” technologii, przez co nikt nie może ich znaleźć. Mamy więc dywagacje na zasadzie wiary w to, że coś istnieje lub nie, a jeśli istnieje, to na pewno jest bardzo trudne do wykrycia. Niestety, okazuje się, że do znalezienia czegoś, czego podobno znaleźć się nie da nie potrzeba ani elektroniki, ani narzędzi, ani jakiejś specjalnej wiedzy z zakresu mechaniki rowerowej. Wystarczy popchnąć lekko jedną dźwigienkę, następnie pociągnąć siodełko do góry i gotowe.

Litości! Czy tak wygląda demaskowanie oszustwa opartego na najnowszych osiągnięciach techniki? Zdjąć siodełko z roweru potrafi każdy, średnio inteligentny człowiek, który niekoniecznie ma na co dzień do czynienia z rowerami. Skoro więc po zdemontowaniu tego elementu odkryto kable, to można wysnuć jeden wniosek. Średnio ogarnięty gość przyprowadzony „z ulicy” jest w stanie wykryć super tajna technologię. Ewidentnie coś w tym wszystkim nie trzyma się kupy, pytanie tylko co?

Być może, jak nieśmiało sugerował komentator Tomasz Jaroński ktoś życzliwy doniósł na zawodniczkę? Łącząc to z moimi dywagacjami można wysnuć hipotezę, wedle której ktoś zanim – mówiąc kolokwialnie -nakablował, postanowił jeszcze nieco ułatwić komisarzowi poszukiwania. Niewykluczone jest też stwierdzenie, na które natknąłem się dziś na jednym portali internetowych. Snuto tam domysły, jakoby technologia w rowerze Belgijki była przestarzała. „Dzisiejsze” silniczki są podobno dużo bardziej zaawansowane, a co za tym idzie – trudniejsze do wykrycia. Może być też trzecie uzasadnienie takiego stanu rzeczy, na które nikt póki co nie wpadł lub ewentualnie nie był tak wielkoduszny, aby podzielić się nim ze światem.


Pewne jest jedno – przyłapana Belgijka przejdzie do historii światowego kolarstwa, jednak przyczyna takiego stanu rzeczy raczej nie jest powodem do dumy. Z kolei jeśli już rozmawiamy o samej przyczynie. to ciężko mi się pozbyć opisanego wyżej wrażenia, jakoby przeprowadzona kontrola była „zbyt prosta”. To trochę tak, jakby wejść do dowolnej kuchni, w dowolnym polskim domu, by za chwilę obwieścić światu sukces związany ze znalezieniem śmietnika pod zlewem. Niby jakiś wyczyn to jest, jednak wziąwszy pod uwagę okoliczności na kolana powalać on za bardzo nie może.