Na
wstępie tego posta chciałbym zaznaczyć, iż został on stworzony
na podstawie osobistych przeżyć autora i jest swego rodzaju
podręcznikiem dla tych, którzy lubią ciężko trenować, ale nie
mają na to zbyt dużo czasu.
Wczesne
lutowe popołudnie, pogoda (jak na tę porę roku) całkiem niezła,
forma słaba, ale zwyżkująca. Po uprzednim ogarnięciu paru ważnych
spraw, ochoczo wsiadłem na rower. Jadę po nieuczęszczanym
fragmencie asfaltu, który jest po prostu długą prostą, prowadzącą
do pobliskiego lasu. Tempo spokojne 20-25 km/h. Już wiem, że za
chwilę wpadnę w raj złożony z wąskich ścieżek, korzeni,
kamieni, kilku fajnych zjazdów i podjazdów. Nic, tylko trenować.
Wtem, za swoimi plecami słyszę dźwięk wydawany przez....
rolkarza. Jegomość podjeżdża do mnie i pyta, czy jestem w stanie
rozpędzić rower do 35 km/h i utrzymywać tę prędkość przez
około 500m? Wieje niemiłosiernie, noga jeszcze nie podaje tak, jak
powinna, więc odpowiadam krótko - „nie ma problemu”. Gość
proponuje więc, że pojedzie mi na kole i dzięki temu bez większych
problemów rozpędzi się do zawrotnej jak na rolkarza prędkości.
Wziąwszy pod uwagę wcześniej wspomniane powody pomysł wydał mi
się całkiem niezły. Przystąpiliśmy więc do działania. Prowodyr
całego zajścia wskazał miejsce, w którym powinienem osiągnąć
wspomnianą prędkość oraz punkt, w którym mogę odpuścić i
zacząć zwalniać.
Ze
względu na brak LeMondki położyłem łokcie na kierownicy,
pochyliłem maksymalnie tułów i zacząłem rozpędzać swoją
maszynę. Prędkość 35 km/h osiągnięta dokładnie w tym punkcie,
w którym miało to nastąpić. Utrzymanie tej szybkości nie
sprawiało większego problemu. Po około 350-400 metrach usłyszałem
zza pleców głos
-jest
35?
-jest!
-to spróbuj się rozbujać do 40
-to spróbuj się rozbujać do 40
Kolejny
raz stwierdziłem, że luty, że forma jeszcze nie najlepsza i
kolejny raz przystałem na pozornie idiotyczną propozycję.
Docisnąłem ile się dało, ale niestety... w nogach było już
niewiele i 40 km/h o tej porze roku, przy tych warunkach okazało się
nieosiągalne. Minąłem ustalony wcześniej punkt, który kończył
nasz eksperyment, wyprostowałem się i przestałem kręcić
pedałami. W tym oto momencie zdałem sobie sprawę, że tego typu
harce, o tej porze roku bywają jednak męczące. Tego dnia
przejechałem jeszcze ok 20-25 km, czując w nogach akcję pt.
rozpędzanie rolkarza. Co ciekawe, gość który jechał tą samą
prędkością, ale za moimi plecami nie wyglądał wcale na
zmęczonego. Tak to właśnie jest, gdy chowasz się za czyimiś
plecami, zamiast pracować samodzielnie. Przejechał się facet na
moim kole i myśli, że jest kozak! :)