niedziela, 13 marca 2016

Protokół pogodowy w praktyce

Kiedy w zeszłym sezonie jeden z etapów Tirreno-Adriatico kończył się na śniegu, byłem jednym z tych, którzy odsądzali UCI od czci i wiary. Te „kolarskie leśne dziadki” są chyba niepoważne?! Ścigać się w takich warunkach?! Przecież to niebezpieczne! Międzynarodowa Unia Kolarska nie patrzy na zdrowie kolarzy, tylko na cyferki na koncie! Skandal!

Fot. ANSA

W krytyce pod adresem możnych kolarskiego świata nie byłem oczywiście odosobniony. Jaki był tego efekt? Żyjąca w świecie demokracji UCI posłuchała „głosu większości” i wprowadziła tzw. Protokół Pogodowy. Najogólniej mówiąc określa on zasady, w których powinno się odwołać etap/wyścig ze względu na warunki pogodowe, a dodatkowo wskazuje osoby, które taką decyzję mają prawo podjąć. Rozwiązanie to zostało wdrożone i działa bez zarzutu. Można powiedzieć nawet, że działa zbyt dobrze, o czym się dobitnie przekonałem.

Od jakiegoś czasu miałem już mocno zaostrzone zęby na oglądanie dzisiejszego, królewskiego etapu Tirreno-Adriatico. Pojedynki górali to jest to, co kibice kolarscy lubią najbardziej. Dodatkowo byłem ciekaw, jak na tej trasie poradzą sobie kolarze polskiej ekipy CCC Sprandi Polkowice? Kto wie? Może pokuszą się o małą niespodziankę i miejsce np. w TOP 10?

Pełen wiary nadziei oczekiwałem na dzisiejszą batalię. Niestety, wczorajszego wieczora nadeszła wiadomość, iż organizatorzy wyścigu postanowili odwołać dzisiejszy etap. Decyzję tę podjęli w oparciu o wspomniany we wstępie Protokół Pogodowy. Coś tam gadali, że śnieg, że deszcz, że na szczycie finałowego podjazdu leży od 20 do 30 cm białego puchu. Kogo to w ogóle obchodzi?! Etap ma być i koniec! Niech jadą choćby po lodzie, bylebym ja, zaciekły kibic kolarski, mógł obejrzeć etap, na który tak długo czekałem.

Podsumowując moje dzisiejsze rozważania postanowiłem sparafrazować znanego aktora występującego w równie znanej reklamie. Dyskutując na temat tego, co Międzynarodowa Unia Kolarska powinna zrobić, a czego nie, pamiętajmy o tym, że...
Morał z tej bajki jest krótki i niektórym znany.

Czego UCI nie zrobi, kibic będzie oczekiwać zmiany!

sobota, 27 lutego 2016

Jak wypompować się po kilku kilometrach treningu

Na wstępie tego posta chciałbym zaznaczyć, iż został on stworzony na podstawie osobistych przeżyć autora i jest swego rodzaju podręcznikiem dla tych, którzy lubią ciężko trenować, ale nie mają na to zbyt dużo czasu.
Wczesne lutowe popołudnie, pogoda (jak na tę porę roku) całkiem niezła, forma słaba, ale zwyżkująca. Po uprzednim ogarnięciu paru ważnych spraw, ochoczo wsiadłem na rower. Jadę po nieuczęszczanym fragmencie asfaltu, który jest po prostu długą prostą, prowadzącą do pobliskiego lasu. Tempo spokojne 20-25 km/h. Już wiem, że za chwilę wpadnę w raj złożony z wąskich ścieżek, korzeni, kamieni, kilku fajnych zjazdów i podjazdów. Nic, tylko trenować. Wtem, za swoimi plecami słyszę dźwięk wydawany przez.... rolkarza. Jegomość podjeżdża do mnie i pyta, czy jestem w stanie rozpędzić rower do 35 km/h i utrzymywać tę prędkość przez około 500m? Wieje niemiłosiernie, noga jeszcze nie podaje tak, jak powinna, więc odpowiadam krótko - „nie ma problemu”. Gość proponuje więc, że pojedzie mi na kole i dzięki temu bez większych problemów rozpędzi się do zawrotnej jak na rolkarza prędkości. Wziąwszy pod uwagę wcześniej wspomniane powody pomysł wydał mi się całkiem niezły. Przystąpiliśmy więc do działania. Prowodyr całego zajścia wskazał miejsce, w którym powinienem osiągnąć wspomnianą prędkość oraz punkt, w którym mogę odpuścić i zacząć zwalniać.
Ze względu na brak LeMondki położyłem łokcie na kierownicy, pochyliłem maksymalnie tułów i zacząłem rozpędzać swoją maszynę. Prędkość 35 km/h osiągnięta dokładnie w tym punkcie, w którym miało to nastąpić. Utrzymanie tej szybkości nie sprawiało większego problemu. Po około 350-400 metrach usłyszałem zza pleców głos
-jest 35?
-jest!
-to spróbuj się rozbujać do 40

Kolejny raz stwierdziłem, że luty, że forma jeszcze nie najlepsza i kolejny raz przystałem na pozornie idiotyczną propozycję. Docisnąłem ile się dało, ale niestety... w nogach było już niewiele i 40 km/h o tej porze roku, przy tych warunkach okazało się nieosiągalne. Minąłem ustalony wcześniej punkt, który kończył nasz eksperyment, wyprostowałem się i przestałem kręcić pedałami. W tym oto momencie zdałem sobie sprawę, że tego typu harce, o tej porze roku bywają jednak męczące. Tego dnia przejechałem jeszcze ok 20-25 km, czując w nogach akcję pt. rozpędzanie rolkarza. Co ciekawe, gość który jechał tą samą prędkością, ale za moimi plecami nie wyglądał wcale na zmęczonego. Tak to właśnie jest, gdy chowasz się za czyimiś plecami, zamiast pracować samodzielnie. Przejechał się facet na moim kole i myśli, że jest kozak! :)

sobota, 6 lutego 2016

Kiedy warto dopłacić do akcesoriów rowerowych?

  Przeglądając akcesoria dostępne w internetowych sklepach rowerowych bardzo szybko dostrzeżemy, że rozpiętość cenowa zazwyczaj jest bardzo duża. Lampkę rowerową możemy kupić za kilka lub kilkaset złotych. Podobnie rzecz się ma, jeśli chodzi o wszystkie inne rzeczy, które na co dzień ułatwiają życie kolarzowi. Warto zadać sobie jednak pytanie, z czego ta rozbieżność cenowa wynika?
Powody są dwa. Pierwszy to coś, co określam funkcjonalnością danego produktu. W lampce będzie to „moc” świecenia, a np. w liczniku – liczba funkcji. Drugim powodem jest zawsze konkretne logo konkretnego producenta danego wyrobu. Jeśli chcemy, by nasz podręczny zestaw imbusów był „markowy” musimy wydać więcej – proste. Skoro dowiedzieliśmy się już, z czego wynikają różnice cenowe, to teraz powinniśmy zadać sobie pytanie, kiedy warto dopłacić np. 10 zł i kupić nieco droższy produkt?

Z nie najwyższej klasy licznikiem spokojnie poradzimy sobie nawet na górskich szlkach

W mojej opinii wydawanie dodatkowych pieniędzy na akcesoria ma sens tylko wtedy, gdy wymiernie zwiększy nam to liczbę przydatnych nam funkcji. Jeśli stwierdzimy, że pomiar kadencji w liczniku to coś, co sprawi, że będziemy szczęśliwsi, to myślę, że wówczas warto wtedy wydać kilka złotych więcej. Z drugiej strony nie uważam, żeby jakiekolwiek logo na jakimkolwiek akcesorium było warte dodatkowych pieniędzy. Wszystkie tego typu wyroby w swej budowie są proste jak budowa przysłowiowego cepa. Najbardziej skomplikowane z nich zostały już wspomnie w niniejszym tekście. Lampka rowerowa to nic innego jak kilka żarówek zasianych bateriami. Licznik to bardzo prosty „komputerek”, który za pomocą dwóch czujek „liczy” ilość obrotów przedniego koła w określonym czasie, a następnie wykonuje na tej podstawie proste działania matematyczne, wyświetlając nam odpowiednie dane. Porównanie go do komputera, smartphona, czy też tabletu, na którym właśnie czytasz ten tekst jest jak porównanie kanapki z szynką, do obiadu w najdroższej Paryskiej restauracji. O złożoności imbusów, czy też skuwacza do łańcucha wypowiadać się nie będę, bo są to rzeczy trywialne i niewarte większej uwagi.

Czemu więc służy wydawanie większej ilości pieniędzy na produkt z jakimś „rozpoznawalnym” logo? Prawda jest brutalna... Takie działanie służy tylko podbudowywaniu naszego EGO. Kupimy sobie parę fajnych gadżetów, z kilkoma fajnymi znaczkami i od razu czujemy się lepiej. Inaczej w tym względzie wypowiada się oczywiście nasz portfel, ale kogo to w ogóle obchodzi? Połechtaliśmy się po kolarskim podniebieniu i czujemy się lepsi. Do momentu, gdy ktoś nas nie wciągnie na jakimś pseudo-stromym podjeździe.  

czwartek, 4 lutego 2016

Zasada domniemania niewinności

Życie każdego kolarza (czy to amatora, czy zawodowca) w jakimś stopniu składa się z upadków. Zaliczenie tzw. gleby wiąże się z różnymi konsekwencjami. Czasem jest to ogólne poobijanie, czasem złamanie jakiejś kończyny, wybicie obojczyka, czy też wstrząs mózgu. Możliwości jest wiele, by nie powiedzieć – zbyt wiele. Pytanie jak wobec tej mało przyjemnej sytuacji zachowuje się nasz rower?

Zawsze sądziłem, że jedyną możliwą (aczkolwiek niepożądaną) rekcją roweru na upadek może być jego uszkodzenie. Można np. złamać szprychę, wykrzywić hak przerzutki, czy też (przy odrobinie „szczęścia”) zerwać łańcuch. W tym przypadku znowu cierpimy na nadmiar możliwości. Wydawałoby się jednak, że jeśli nasz sprzęt po upadku nie ulegnie jakiejś poważniejszej awarii, to jego zachowanie względem całego zdarzenia będzie dość bierne. Ot, położy się bezwiednie na ziemi, czekając aż właściciel się pozbiera i – miejmy nadzieję – bez większych problemów ruszy w dalszą podróż. Jakiekolwiek „oznaki życia” mogą dawać jedynie koła rowerowe, które w pierwszych sekundach po upadku mogą się jeszcze wolniutko kręcić, wytracając jednocześnie i tak już nie najwyższą prędkość. Taki oto obraz typowej reakcji roweru na typowy rowerowy upadek królował w mojej głowie do dnia dzisiejszego. Pech chciał, że to właśnie dziś zobaczyłem reakcję rumaka Iona Izagirre (a konkretnie tylnego koła w tymże rowerze) na upadek swojego właściciela. Dla zainteresowanych dołączam "film poglądowy”, który komentuję w dalszej części posta.


Hiszpan w mało szczęśliwy dla siebie sposób upadł na czasówce Volta a Valenciana, a następnie przez chwilę zbierał się z asfaltu. Zwycięzca ubiegłorocznego Tour de Polonge musiał więc siłą rzeczy przerwać swoją jazdę, ale za żadne skarby świata nie chciał zrobić tego jego rower. Tylne koło kręciło się nadal jak opętane, niejako zagrzewając właściciela, by ten jak najszybciej wrócił do rywalizacji. Taki element motywacyjny zdał egzamin w stu procentach, dzięki czemu Ion Izagirre już po chwili pędził na swoim rumaku w stronę mety. Silniczka innego, niż nogi hiszpańskiego kolarza jak do tej pory nie znaleziono, więc zawodniku Movistaru pozostaje czysty. Mamy bowiem w prawie (nie tylko kolarskim) zasadę domniemania niewinności.

wtorek, 2 lutego 2016

Co mnie zastanawia w odkryciu silniczka?

Kiedy w sobotni wieczór gruchnęła wiadomość o silniczku znalezionym w rowerze reprezentantki Belgii, która startowała akurat w MŚ w przełajach zadałem od razu jedno pytanie. Ciekawe jak to działa i gdzie było schowane? Na odpowiedź nie kazano mi czekać zbyt długo. Następnego dnia świat poznał procedurę, wedle której przebiegła kontrola.

Komisarz UCI podszedł do roweru ze specjalnym urządzeniem, które natychmiast wykryło pole elektromagnetyczne. Rozpoczął więc działania, które miały na celu doprowadzić do „namacalnego” odkrycia silniczka. Zaczął od sprawy najbardziej oczywistej, czyli zdemontowania siodełka. Kilka sekund, żadnych narzędzi, siodełko zdjęte. W tym oto pięknym momencie komisarzowi UCI ukazują się kable od rzeczonego wcześniej urządzenia. Później zacny jegomość próbuje zdjąć korbę. Do czynności tej potrzebuje już narzędzi, ale dalej nie powinna być ona zbyt skomplikowana. Niestety, mechanizm nie daje się zdemontować, blokuje go to, czego wszyscy szukają od około roku.

Źródło: magazynbike.pl
Taka odpowiedź na moje pytanie sprawiła, że poczułem się nieco... zaskoczony? Zdziwiony? Rozczarowany? Sam nie wiem jak. Wiem tylko, że jedna rzecz w opisanej procedurze nie daje mi spokoju. UCI od roku szuka silniczków, na temat których dyskutowano od dawna. Jedni twierdzili, że są, inni uważali to za wymysł dziennikarzy. Pewne było jedno – jeśli są, to zostały wykonane z jakiejś „kosmicznej” technologii, przez co nikt nie może ich znaleźć. Mamy więc dywagacje na zasadzie wiary w to, że coś istnieje lub nie, a jeśli istnieje, to na pewno jest bardzo trudne do wykrycia. Niestety, okazuje się, że do znalezienia czegoś, czego podobno znaleźć się nie da nie potrzeba ani elektroniki, ani narzędzi, ani jakiejś specjalnej wiedzy z zakresu mechaniki rowerowej. Wystarczy popchnąć lekko jedną dźwigienkę, następnie pociągnąć siodełko do góry i gotowe.

Litości! Czy tak wygląda demaskowanie oszustwa opartego na najnowszych osiągnięciach techniki? Zdjąć siodełko z roweru potrafi każdy, średnio inteligentny człowiek, który niekoniecznie ma na co dzień do czynienia z rowerami. Skoro więc po zdemontowaniu tego elementu odkryto kable, to można wysnuć jeden wniosek. Średnio ogarnięty gość przyprowadzony „z ulicy” jest w stanie wykryć super tajna technologię. Ewidentnie coś w tym wszystkim nie trzyma się kupy, pytanie tylko co?

Być może, jak nieśmiało sugerował komentator Tomasz Jaroński ktoś życzliwy doniósł na zawodniczkę? Łącząc to z moimi dywagacjami można wysnuć hipotezę, wedle której ktoś zanim – mówiąc kolokwialnie -nakablował, postanowił jeszcze nieco ułatwić komisarzowi poszukiwania. Niewykluczone jest też stwierdzenie, na które natknąłem się dziś na jednym portali internetowych. Snuto tam domysły, jakoby technologia w rowerze Belgijki była przestarzała. „Dzisiejsze” silniczki są podobno dużo bardziej zaawansowane, a co za tym idzie – trudniejsze do wykrycia. Może być też trzecie uzasadnienie takiego stanu rzeczy, na które nikt póki co nie wpadł lub ewentualnie nie był tak wielkoduszny, aby podzielić się nim ze światem.


Pewne jest jedno – przyłapana Belgijka przejdzie do historii światowego kolarstwa, jednak przyczyna takiego stanu rzeczy raczej nie jest powodem do dumy. Z kolei jeśli już rozmawiamy o samej przyczynie. to ciężko mi się pozbyć opisanego wyżej wrażenia, jakoby przeprowadzona kontrola była „zbyt prosta”. To trochę tak, jakby wejść do dowolnej kuchni, w dowolnym polskim domu, by za chwilę obwieścić światu sukces związany ze znalezieniem śmietnika pod zlewem. Niby jakiś wyczyn to jest, jednak wziąwszy pod uwagę okoliczności na kolana powalać on za bardzo nie może.

niedziela, 31 stycznia 2016

Pierwszy doping mechaniczny oficjalnie udowodniony

Mistrzostwa Świata w przełajach, to ta część kolarstwa, którą w Polsce interesują się tylko i wyłącznie najbardziej wytrawni znawcy. Sam z ręką na sercu mówię, że do takowych się nie należę i o kolarstwie przełajowym mam taką samą wiedzę, jak polityk na temat uczciwości. Wiem, że takie coś istnieje i ktoś, gdzieś tam się tym zajmuje. Od czasu, do czasu wpadną mi w ręce jakieś wyniki z zawodów w tej dyscyplinie, jednak nigdy nie jest to lektura, którą chciałbym się jakoś specjalnie zafascynować.

Źródło: rowery.org
W związku z powyższym nie miałem prawa przypuszczać, że światowy czempionat w tej dyscyplinie sprawi, iż jakoś szczególnie zacznę się nią interesować. Ot, przyjedzie zgraja zawodniczek i zawodników, postartują, pozdobywają medale i pojadą do domu. Ktoś się będzie cieszył z życiowego sukcesu, ktoś dozna goryczy porażki, krótko mówiąc – życie. Cały mój misterny plan polegający na tym, by mieć głęboko w poważaniu wspomniane mistrzostwa sprawdzał się idealnie do wczorajszego wieczora. Wtedy to właśnie gruchnęła wiadomość, wedle której jedna z reprezentantek Belgii została przyłapana na „dopingu mechanicznym” (czyt. miała silniczek w rowerze). O istnieniu tego typu wynalazków mówiło się od dawna, jednak nigdy, niczego i nikomu nie udowodniono. Zarzucano to takim gwiazdom jak Cancellara, Froome, czy też Hesjedal. W ich przypadku musimy jednak mówić o domniemaniu niewinności, gdyż żadna z kontroli nigdy nie wykazała żadnych nieprawidłowości w ich rowerach. Powiem więcej – nigdy nie przyłapano na tym żadnego innego kolarza, a sprzęt zawodników sprawdzano na potęgę. Wczorajszy przypadek jest więc precedensowy i w szeroko rozumianym środowisku kolarskim wywołał niemałą burzę. Do tej pory doping mechaniczny był kwestią sporną. Jedni wierzyli w to, że faktycznie stosuje się takie rozwiązania, inni uznawali to za bujdę na resorach. Obydwie strony miały w tym względzie wiele słusznych i logicznych arguemntów, a dyskusja na ten temat wracała jak bumerang przy każdym podejrzanym starcie jakiegoś zawodnika.

Teraz, kiedy doping mechaniczny został oficjalnie udowodniony należy zastanowić się, w jaki sposób może on wpłynąć na przyszłość kolarstwa? Wiemy na pewno, że mamy do czynienia z kolejnym rodzajem oszustwa, który – Bogu dzięki – UCI uczy się wykrywać. Zacznie się pewnie wyścig technologiczny. Jedni będą kombinować, jak schować silniczek tak, by UCI go nie znalazło. Drudzy będą głowić się nad tym by znaleźć to ustrojstwo i ukarać delikwenta, który go używał. Wygląda na to, że – w stosunku do „tradycyjnego” dopingu – nie zmieni się podejście przyłapanych. Gdy ktoś wpadnie na EPO, czy transfuzji krwi zawsze twierdzi, że jest niewinny, a tę tabletkę z napisem EPO wrzucono mu do soku podczas urodzin Cioci Stasi. Jeśli chodzi zaś o doping mechaniczny, to ze strony przyłapanej zawodniczki, jak i ze strony jej otoczenia płyną pierwsze zawiłe tłumaczenia. Drużyna twierdzi, że udostępnia sprzęt zawodniczkom, ale nie kontroluje sposobu jego wykorzystania. Z kolei ojciec zawodniczki twierdzi, że z tego roweru to ona w ogóle nie korzystała. Był to w zasadzie sprzęt, który użyczała komuś tam, ale nie wiadomo komu. Nie mnie oceniać, ile jest w tym prawdy, ale sposób tłumaczenia jest łudząco podobny, jak przy każdym przypadku tradycyjnego dopingu.


Podsumowując, UCI ma nowy problem, z którym będzie musiało się zmierzyć. Wizerunek kolarstwa po raz kolejny został bardzo mocno nadszarpnięty, a sponsorzy zyskali kolejny pretekst by niechętnie włączać się w finansowanie tego sportu. Mam jednak nadzieję, że sprawa nie zostanie zamieciona pod dywan, dzięki czemu głowienie się nad montowaniem silniczków będzie grą niewartą świeczki.

piątek, 29 stycznia 2016

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni

Kibicom kolarstwa w Polsce nazwiska Tomasza Marczyńskiego przedstawiać nie trzeba. Popularny Maniek to czterokrotny Mistrz Polski (trzykrotnie ze startu wspólnego, raz w jeździe indywidualnej na czas). Do niedawna był też „rekordzistą Polski”, jeśli chodzi o miejsce zajęte na mecie hiszpańskiej Vuelty (13 pozycja w 2012 roku). Różne mniejsze lub większe perturbacje sprawiły, iż na początku 2015 roku dołączył do tureckiej ekipy Torku Sekerspor. Po łącznie dwóch latach startów w World Tourze i roku spędzonym w ekipie CCC wydawało się, że będzie to rodzaj kolarskiego wygnania i gwóźdź do jego kolarskiej trumny.

źródło tomaszmarczynski.com
Urodzony w Krakowie kolarz do startów nad Bosforem podszedł jednak jak najbardziej poważnie. Zwycięstwa w wyścigach dookoła Maroka i dookoła Morza Czarnego nie wywarły jednak na nikim wielkiego wrażenia. Nie są to bowiem jakieś bardzo poważne i rozpoznawalne imprezy. Co gorsza rozgrywane są w krajach, które są egzotyczne nie tylko pod względem geograficznym, ale również kolarskim. Nie zmienia to jednak faktu, iż dzięki startom w Turcji Maniek skutecznie przygotował się do startu w Mistrzostwach Polski, podczas których okazał się najlepszy w wyścigu ze startu wspólnego.

Pod koniec zeszłego sezonu zaczęto nawet mówić, iż wychowanek klubu Krakus Swoszowice negocjuje z kilkoma ekipami World Tour. Nie jednak wiadomo było do końca, jak owe doniesienia należy traktować? Coś jest na rzeczy, czy może jest to po prostu kaczka dziennikarska? Znalazła się nawet spora grupa ludzi, dla których sytuacja była jasna - Maniek albo zostanie w Turcji, albo przeniesie się do jakiejś prokontynentalnej ekipy z Europy. Po jakimś czasie głos zabrał sam zainteresowany i potwierdził, że jest blisko dogadania się z jedną ekip należących do elity. Niedługo potem cała sprawa została oficjalnie potwierdzona i aktualny Mistrz Polski związał się z belgijską ekipą Lotto-Soudal.


Każde polskie nazwisko w „kolarskiej lidze mistrzów” jest powodem do radości, a fakt, iż do elity wraca również biało-czerwona koszulka Mistrza Polski cieszy podwójnie. Okazało się, że starty w Turcji w żaden sposób nie były ani kolarskim wygnaniem, ani gwoździem do kolarskiej trumny popularnego Mańka. Były co najwyżej przystankiem w powrocie do World Tour. Dzisiejszy dzień jest więc dla Tomka Marczyńskiego szczególny. W jednym z wyścigów Challenge Mallorca zaliczy swój „drugi debiut” w ekipie World Tour. Jeśli w całym sezonie 2016 wykaże się taką samą walecznością, do jakiej przyzwyczaił nas w poprzednich latach, to o jego wyniki możemy być spokojni.  

środa, 6 stycznia 2016

O osprzęcie rowerowym słów kilka

Z poruszeniem tematyki osprzętu rowerowego noszę się już od jakiegoś czasu, aż w końcu stało się – siadam do komputera i piszę! Nie będę tutaj jednak rozwodził się nad grupami osprzętu oraz rozdzielaniem ich na szosę i MTB, bo w tym względzie napisano już wszystko i ciężko jest w napisać coś, co dla większości nie byłoby „oczywistą oczywistością”. Zamiast pisać o Deore, SLXach, 105-tkach, czy innych Dura-Ace'ach, chciałbym zwrócić uwagę na inne aspekty, o których niby wiedzą wszyscy, ale nie każdy o nich pamięta.

Po pierwsze – teza, którą powtarzam od dawna. Ważne jest kto, a nie na czym jedzie. Jeśli człowiekowi, który dopiero zaczyna przygodę z kolarstwem damy rower za 15 tys. zł, to i tak nasz delikwent za wiele z tego sprzętu nie wyciągnie. Pozachwyca się jedynie, że lekki, że „zupełnie inny, niż ten z pierwszej komunii”, przejedzie się z bananem na twarzy i tyle z tego będzie. Jeśli zaś odwrócimy sytuację i rower za 1.500 zł damy komuś, kto – dajmy na to – przejeżdża rocznie 3.000 km, to nagle się okaże, że gość potrafi z tego sprzętu naprawdę sporo wyciągnąć.

Po drugie – klasa osprzętu jest średnio istotna. Tak, wiem – zaraz zaatakują mnie wielbiciele wszystkiego, co drogie i wysokiej jakości, którzy będą wychwalać swoje Ultegry i SLXy pod niebiosa. Wasze prawo – nic mi do tego. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, z czego w zasadzie składa się osprzęt rowerowy. Łańcuch, zębatki, manetki i przerzutki. Mechanizm prosty jak budowa cepa. Opis działania łańcucha i zębatek pominę, bo jest to sprawa dość trywialna i nie ma co się nad nią rozczulać. Skupmy się na manetkach i przerzutkach. Oba elementy połączone są ze sobą linkami, które przy pomocy sprężynek sprawiają, że nasz łańcuch przeskakuje z jednej zębatki na drugą. Ot, cała filozofia. Jedyny istotny element osprzętu w tym przypadku to jego waga, ale ta nabiera znaczenia dopiero przy wyższym stopniu wtajemniczenia rowerowego. W przypadku sporej grupy amatorów różnica kilkudziesięciu gram jest niezauważalna. Co w takim razie nabiera znaczenia, niezależnie od tego, na jakim poziomie zaawansowania obecnie się znajdujemy? W mojej opinii bardzo istotna jest ilość przełożeń w tylnej przerzutce. Przekłada się to na mniejsze odległości między zębatkami, a co za tym idzie – szybszą zmianę biegów.

Pamiętajmy, że o napęd należy dbać przede wszystkim w okresie jesienno-zimowym

Po trzecie – dobrze działający napęd, to zadbany napęd! Niezależnie od pogody do naszego łańcucha przykleja się dosłownie wszystko. Kurz, piach, błoto i wiele innych rzeczy, które – mniej lub bardziej świadomie – zbieramy podczas jazdy. Im więcej różnego rodzaju cholerstwa się przyczepi do naszego łańcucha, tym cały nasz napęd będzie gorzej pracować. Wszystko zacznie skrzypieć, niczym drzwi od popegeerowskiej stodoły, a zmienianie biegów będzie jedną wielką loterią. Naciśniemy manetkę, łańcuch albo nie przeskoczy wcale, albo zrobi to dopiero 300 metrów dalej, wydając przy tym dźwięk, który zrani serce każdego kolarza. Jak temu zaradzić? Czyścić napęd! Łańcuch „wykąpać” w benzynie ekstrakcyjnej lub nafcie, a zębatki wyczyścić pędzelkiem zamoczonym w tym samym specyfiku. Wówczas zarówno Wy, jak i Wasz napęd będziecie żyli długo i szczęśliwie. Poza tym należy oczywiście pamiętać o odpowiedniej regulacji przerzutek. Jeśli tego nie zrobimy, wrócimy do zmiany biegów, będącej jedną wielką loterią.


Podsumowując – najwyższej klasy sprzęt nie sprawi, że nagle będziemy mieć więcej umiejętności i mocy w nogach. Klasa osprzętu nie jest aż tak istotna – bardziej liczy się ilość przełożeń. Jednak należy też pamiętać, że obydwa te założenia trafi szlag, kiedy nasz napęd będzie brudny i źle wyregulowany.