wtorek, 15 grudnia 2015

Dlaczego warto jeździć jesienią i zimą?

Po dłuższej nieobecności spowodowanej po pierwsze brakiem czasu, a po drugie sezonem ogórkowym – wracam do pisania. Było już o „wyższości zimy nad jesienią”, więc tym razem chciałbym napisać o całym okresie jesienno – zimowym.

Na pierwszy rzut oka czas od początku listopada do końca lutego można rozbić o kant pewnej części ciała. Za oknem zimno, szaro, buro i ponuro, więc ochota na trening zdecydowanie spada. Dodatkowo, gdy już się człowiek zmobilizuje i wsiądzie na rower, to szybko zorientuje się, że formę to może i ma, ale co najwyżej do ciasta. Nie ma opcji, żeby pojechać mocniej jakiś podjazd. Jak tylko zacznie się go pokonywać, to momentalnie staje się jasne, że na ułańskie szarże rodem z górskich etapów Toure de Fracne nie ma co liczyć. Durga hopka nie przynosi poprawy, trzecia również. Wraca człowiek do domu, głodny, zły, zmarznięty i nierzadko przemoczony. Na domiar złego nasz napęd – wedle jesiennego zwyczaju – zebrał dziesięć razy więcej syfu niż latem. Wygląda na to, że w gratisie do i tak nie najlepszego treningu dostaliśmy też dodatkowe czyszczenie i smarowanie zębatek oraz łańcucha. Efekt pod tytułem „mam dość swojego roweru” gotowy.

Nie ma złej pogody na rower - jest tylko nieodpowiedni ubiór :)

Jednakże jak się nad tym głębiej zastanowić, to można stwierdzić, że w tym szaleństwie jest metoda! Jeśli przepracujemy odpowiednio okres zimowy, to wiosna może się okazać tak samo udana, jak kwietniowy Amstel Gold Race w wykonaniu Michała Kwiatkowskiego. Szybko zorientujemy się, że właśnie zbieramy owoce z porzucenia ciepłej kanapy i miski popcornu. Dynamit w nogach objawił się na przełomie marca i kwietnia, ale został wypracowany dużo wcześniej.

Rodzi się jednak pytanie, co w sytuacji, kiedy wyżej wymienione argumenty kogoś absolutnie nie przekonują, a jednak chciałby zadbać o formę również zimą? Ze swojej strony polecam chodzenie na basen. Praktykuję to od jakiegoś czasu i myślę, że godzina pływania dwa razy w tygodniu przyniesie pożądane rezultaty. Na rower i tak wsiadam, ale trochę rzadziej, niż jeszcze kilka miesięcy temu. Robię to raczej okazjonalnie.


Podsumowując to, co napisałem powyżej – polecam ruch i wszelką aktywność fizyczną (również tę zimową). Praca wykonana jesienią i zimą na bank zaowocuje na wiosnę.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Dziwny pomysł kolarza

W czerwcu tego roku, przy okazji długiego weekendu dane mi było co nieco pojeździć po szlakach Beskidu Żywieckiego. Miała być to moja pierwsza rowerowa konfrontacja z górami, a więc naturalną rzeczą jest fakt, iż nie mogłem się tego wyjazdu.

Na miejsce dotarłem późnym popołudniem, a późnym wieczorem, na dachu samochodu mojego Brata dotarł do mnie mój rower. Po zjedzeniu kolacji i odbyciu wieczornych dysput stwierdziłem, że pora iść spać. Od jakiegoś czasu należę do rannych ptaszków, więc wizja śniadania zarządzonego na godzinę 8 rano nie robiła na mnie większego wrażenia. Sen miałem dobry i już o godzinie 5 rano obudziłem się rześki i wypoczęty. Wyszedłem z pokoju, gdzie na korytarzu spotkałem wspomnianego wcześniej Brata. Wiadomym już było, co zrobimy – wsiądziemy na rowery i pojedziemy w kierunku najbliższego szczytu (a nóż uda się dojechać). Przemierzając kolejne odcinki szlaku byliśmy coraz bardziej przekonani, że cel uda się osiągnąć. W końcu o godzinie 6 rano dotarliśmy do bacówki na Krawcowym Wierchu. Tam też zostało mi zrobione najdziwniejsze zdjęcie w moim życiu, które - w jakości telefonicznej -prezentuję poniżej.



Nie znam nikogo poza mną i moim Bratem, kto zdobywałby ten szczyt o tak dziwacznej porze, a w dodatku robił to na rowerze. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że człowiek z pasją bywa czasami popierdzielony. Wszyscy normalni ludzie z naszej ekipy przewracali się wówczas na drugi bok, a nam się harców po górach zachciało. Zrobiliśmy sobie jeszcze parę fotek i postanowiliśmy wrócić tam, skąd przyjechaliśmy.


Do naszego schroniska dotarliśmy około godziny 7, część załogi budziła się właśnie do życia, reszta pozostawiała to w sferze planów na najbliższe pół godziny. Powitano nas dziwnymi spojrzeniami, które zdawały się pytać „kto normalny jeździ o 5 rano na rowerze?” Lub w wersji rozszerzonej „kto normalny o 5 rano jeździ rowerem po górach?” Zdjęcia zrobione kilkaset metrów wyżej okazały się niezwykle przydatne, albowiem z jakiś dziwnych względów nikt nie był w stanie nam uwierzyć, że dotarliśmy „na Krawców”. Po przedstawieniu dowodów w wersji elektronicznej znowu powrócono do patrzenia się na nas jak na dwóch idiotów. My jednak byliśmy dumni z tego, czego dokonaliśmy w czasie, kiedy inni spokojnie przewracali się na drugi bok.

Dlaczego zima jest lepsza, niż jesień?

Każdy zapalony kolarz powie, że nie ma nieodpowiedniej pogody na rower, jest za to nieodpowiedni ubiór. Nie oszukujmy się jednak, że są warunki, w których jazda jest czystą przyjemnością oraz takie, które najlepiej byłoby opisać przy użyciu słów powszechnie uważanych za wulgarne.

Do najbardziej nielubianych przez kolarzy pór roku należą oczywiście jesień i zima. Wydawałoby się również, że bardziej znienawidzona jest ta druga. Nic bardziej mylnego, przynajmniej w mojej opinii.

We wrześniu i październiku problem jest przede wszystkim z ubiorem i zmienną aurą. Założysz na dół krótkie spodenki i i cienką bluzę na górę – przemarzniesz. Następnym razem wyciągniesz z szafy odzież termoaktywną – zgrzejesz się niemiłosiernie. Dodatkowo podczas wczesnojesiennych treningów można być pewnym jednej, jedynej rzeczy – będzie wiało i to mocno, szczególnie poza miastem. Mamy już więc problem z ubiorem, wiatrem. Rodzi się proste pytanie - co jeszcze? Deszcz – nie znasz dnia, ani godziny, kiedy to cholerstwo zacznie padać. Prognozy pogody można traktować równie poważnie, jak wróżby andrzejkowe. Fajnie, że są, ale niczego konkretnego to nie przynosi. Woda i tak poleje się z nieba w momencie, gdy wyjdziesz na trening. Zasada spotykana również w domu, przy okazji mycia okien.

Jeden z nielicznych argumentów przemawiających "za" jesienią :)

Skoro ustaliliśmy już, co jest nie tak z jesienią, to wypadałoby ustalić jeszcze, co jest nie tak z zimą. Po pierwsze temperatura – wiemy, że za oknem jest jak w Kieleckim, więc wiemy też jak się ubrać. Po drugie – wiatru, ani deszczu raczej nie dane nam będzie spotkać, a i śnieg w ostatnich latach jakoś rzadziej pada. Krótko mówiąc – zimą znikają wszystkie problemy, których kolarze doświadczyli przy poprzedniej porze roku. Nic, tylko jeździć i cieszyć się, że do następnej jesieni jeszcze daleko.


P.S. Na koniec jedno krótkie spostrzeżenie. Jesień to naprawdę dziwna pora roku. Nikt nie ma formy, ale każdy stara się ją utrzymać.  

niedziela, 29 listopada 2015

Prosty sposób na ostateczne wyleczenie kolarstwa z dopingu

Raz na jakiś czas zdarza się, że ten, czy inny kolarz zostanie przyłapany na dopingu. Jeden wpadnie na przetaczaniu krwi, drugi na EPO, trzeci na hormonie wzrostu – opcji jest od groma i ciut, ciut. Jednak wszystkie te przypadki mają jeden wspólny mianownik. Każdy, u którego badania wykażą podejrzanie substancje – jest niewinny.

Jeden zawodnik powie, że na urodzinach szwagra, wujka jego cioci od strony mamy zjawił się brat sąsiada i dosypał mu hormon wzrostu do drinka. Drugi, wymyśli coś innego i powie, że mógł wczoraj nie iść na tę kolację do restauracji i nie jeść tej sałatki. Wszak nie od dziś wiadomo, że EPO jest podstawowym składnikiem większości potraw, a każda gospodyni ma je w swojej kuchni zaraz obok soli i pieprzu. Zawsze można też „rżnąć głupa” i udawać, że absolutnie nie ma się pojęcia skąd takie świństwo wzięło się w organizmie. Przecież to coś, czym mnie wczoraj częstował trener to były cukierki owocowe, które zakazane są tylko w szkolnych sklepikach. Na kolarskich trasach można pożerać je całymi torebkami i nic nikomu do tego. Dozwolone jest też dzielenie się tymi dropsami z kolegą z ucieczki, ale istnieje prawdopodobieństwo, że ten ma swoje i nie potrzebuje brać od kogo innego.


Podsumowując, żaden kolarz, który zażył środki dopingowe, nie zrobił tego świadomie. Kluczem do zwalczenia dopingu jest więc uczulanie kolarzy, by byli bardziej ostrożni. Jeśli będą pamiętać o kilku prostych zasadach ostrożności, to nic nikomu się nie stanie i żadne dyskwalifikacje nie będą potrzebne. Śmiało będzie można zlikwidować tak ukochane przez zawodników organizacje antydopingowe, które potrafią zapukać do drzwi o 6 rano i poprosić o napełnienie flakonika pewna substancją. W związku z powyższym apeluję do kolarzy o większą uwagę, chodzi przecież o czystość ukochanej dyscypliny sportu, która znowu powinna być nieskazitelnie czysta.

sobota, 28 listopada 2015

Lance Armstrong wielkim kolarzem był

Tytuł tego posta jest może nieco prowokujący, ale w mojej opinii do bólu prawdziwy. Ktoś może zapytać, jakim prawem nazywa się „wielkim” człowieka, który ma na swoim koncie jedno z największych oszustw dopingowych w dziejach sportu? Przecież ten facet sprzedał milionom ludzi na całym świecie fałszywą historyjkę o chłopcu, który pokonał raka, a następnie stał się najlepszym kolarzem wszech czasów.

Żeby udowodnić tezę, wedle której Lance faktycznie był królem swoich kolarskich czasów trzeba sobie zadać jedno pytanie. Czy kilka transfuzji krwi w połączeniu z odpowiednią dawką EPO wystarczy, by dotrzeć na szczyt? Odpowiedź jest krótka i oczywista – nie. Oprócz tego potrzeba jeszcze takich drobiazgów jak chociażby hektolitry potu na treningach oraz ogromna liczba wyrzeczeń, które związane są z wyczynowym uprawianiem sportu. Nie ma znaczenia, czy mówimy tu o pływaniu, tenisie, kolarstwie, czy piłce nożnej. Uprawianie sportu zawsze wiąże się z bólem, walką zarówno z samym sobą jak i z rywalami.

Ponadto należy rozważyć kwestię dopingu zarówno w kolarstwie, jak i w innych dyscyplinach. Problem ten w światowym sporcie istnieje od dawna i jeśli kiedykolwiek zostanie rozwiązany, to na pewno nie nastąpi to szybko. W czasach Armstronga na dopingu jeździli praktycznie wszyscy. Dzisiaj kolarstwo, po kilku mniejszych i większych aferach jest jednym ze sportów, w których dopingu nie zamiata się pod dywan. Wręcz przeciwnie – wyrzuca się go na światło dzienne, zgodnie z powiedzeniem „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. W innych sportach niestety wciąż tego brakuje. Paradoksalnie wysuwa się z tego wizerunek kolarstwa, jako sportu, który jest jednym wielkim oszustwem, podczas gdy sportowcy z innych dyscyplin, to świętoszki. Prawda jest taka, że w każdej dyscyplinie znajdzie się spora grupa oszustów. Pytanie tylko jak odpowiednie instytucje będą z tym zjawiskiem walczyć?

Na koniec pozostaje kwestia numer trzy. Kto powinien być zwycięzcą Tour de France w latach 1999-2005? Lance? Nie, przecież brał doping. W takim razie przyznajmy tę pozycję kolarzom, którzy w poszczególnych latach kończyli wyścig na drugim miejscu. Niech to szlag, tam też się znajdą doperzy. W takim razie pozycje numer 3, 4, 5.... Można iść tym tropem i zapewne prędzej, czy później dotrze się do nazwiska, które nigdy nie splamiło się żadnym skandalem dopingowym. Pytanie tylko, czy ten zawodnik był czysty, czy po prostu nie został złapany? No to może nie przyznawajmy zwycięstwa nikomu? Niech przez te 7 lat największy wyścig kolarski pozostanie bez zwycięzcy? Tak właśnie zrobiono. Pytanie tylko, czy słusznie? Z jednej strony jest to „symbol” zdemaskowania wielkiego oszustwa, z drugiej strony takie „siedem chudych lat” wygląda co najmniej średnio. Zwłaszcza, że te lata były bardzo dostatnie. Sponsorzy, kolarze oraz grupy zawodowe zarobiły w tamtych czasach fortunę, a Lance jest tutaj jednym z przykładów i swoistym wierzchołkiem góry lodowej.

Podsumowując, do wygrania Tour de France nie wystarczy kilka tabletek, a sam Armstrong okazał się najlepszym sportowcem wśród oszustów i największym oszustem wśród sportowców. Mimo to trochę niesprawiedliwie robi się z niego czarną owcę kolarstwa. Czasem odnoszę wrażenie, że jest on winny całemu brudowi, który przez lata nagromadził się w tym sporcie. Niestety tak nie jest. Armstronga już dawno w kolarstwie nie ma, a syf jak był tak jest i na pewno szybko nie zniknie.  

środa, 25 listopada 2015

Żargonem kolarskim opowiedziane

Z różnego rodzaju grupami (społecznymi, zawodowymi etc.) bywa tak, że ich członkowie porozumiewają się między sobą specyficznym językiem, tzw. żargonem. Wypowiedzi tego typu charakteryzują się tym, że bardzo często są trudne do zrozumienia dla przeciętnego Kowalskiego. Nie inaczej jest z kolarzami. Poniżej dwa pozornie podobne teksty, zawierające dokładnie tę samą treść. Pierwszy napisany w dialekcie kolarskim, a drugi – przetłumaczony z polskiego na nasze.
  1. Dialekt kolarski
Zima za pasem, a więc sezon ogórkowy trwa w najlepsze. Zamiast ostrych treningów jest tylko zwykłe, pospolite baja bongo. Mając w pamięci cieplejsze dni każdy podsumuje je na swój sposób. Jeden pokonał kilka sztajf, drugi ogolił kilka gonek, a trzeci stwierdzi, że niemal przez całe lato miał dynamit w nogach. Niestety, zdarzą się też tacy, którzy mieli formę do ciasta, poznając podczas wyścigu znaczenie słowa towarówa. Nie dla nich była jazda w trupa, a pokrzykiwania „OGIEŃ!!!” również na niewiele się zdawały. Tułali się po świecie jeżdżąc jak baba z mlekiem marząc, by nie gnieść kapusty na każdej, nawet najmniejszej hopce. Zamiast tego zdecydowanie bardziej woleliby pojechać wtedy full gas i zostawić rywali daleko w tyle.
  1. Z polskiego na nasze
Zima za pasem, więc ściganie w prestiżowych wyścigach zostało zakończone (rozgrywa się co najwyżej te mniej ważne). Zamiast ostrych treningów są tylko krótkie wypady rowerowe przejeżdżane spokojnym tempem. Mając w pamięci cieplejsze dni każdy podsumuje je na swój sposób. Jeden pokonał kilka ciężkich podjazdów, drugi wygrał kilka startów, a trzeci stwierdził, że niemal przez całe lato był w bardzo wyśmienitej formie. Niestety, zdarzą się też tacy, którzy przez cały ten czas byli tej form szukali, a co za tym idzie – podczas wyścigów – zostawali z tyłu za peletonem, jadąc w jednej z wielu mniejszych grupek. Nie dla nich była jazda na 150% swoich możliwości. Doping kolegów, który miał ich do tego mobilizować również na niewiele się zdawał. Tułali się po świecie, poruszając się przy tym w bardzo wolnym tempie. Marzyli jednocześnie, by nie męczyć się na każdym, nawet najmniejszym podjeździe. Zamiast tego zdecydowanie bardziej woleliby dać wtedy z siebie wszystko i zostawić rywali daleko w tyle.


Być może niektórzy zorientowani w temacie stwierdzą, iż niektóre terminy nie zostały przetłumaczone zbyt dokładnie, jednak każdy żargon ma to do siebie, że znaczenie niektórych terminów jest dość umowne. Tak, czy siak widać tutaj, że nawet w tak błahym elemencie jak „dialekt” kolarski, można odnaleźć wiele humorystycznych terminów. Na koniec przytaczam krótką charakterystykę każdego wyścigu/etapu: jedna grupa idzie w trupa, druga grupa goni w trupa.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Gołąbeczki i Pieseczki

Jako zapalony kolarz - amator nie raz wybierałem się na wieczorne treningi. Dzisiaj, podczas jednego z takich treningów uświadomiłem sobie, iż są dwie rzeczy, które najbardziej denerwują podczas nocnej jazdy po mieście. Kiedyś prym w tej klasyfikacji wiedli… inni rowerzyści. Świadomość przydatności lampek rowerowych rośnie jednak z dnia na dzień, więc na tym polu widać znaczną poprawę.

Należy więc zadać sobie pytanie: co innego może człowieka doprowadzić do szewskiej pasji podczas nocnej jazdy po mieście? Są to wspomniane w tytule osobniki określane mianem „Gołąbeczki i Pieseczki”.

Zacznijmy może od Pieseczków. Właściciele psów z reguły odróżniają chodnik od ścieżki rowerowej i chwała im za to! Niestety nie zawsze pilnują, by ich pieseczek taką różnicę „pojmował”. W efekcie ich czworonożny przyjaciel lata sobie gdzie popadnie, a Ty, biedny rowerzysto, wypatruj pod swymi kołami mojego małego zwierzaka! Nie pomyśli taki, że takiego kundelka zauważa się w ostatniej chwili, a następnie robi się wszystko, by jednak nie doprowadzić do spotkania na linii zwierzę-koło rowerowe. No, ale wiadomo – piesek, jest piesek, niech lata, gdzie chce! To, że może zostać potrącony przez rowerzystę, w efekcie czego ucierpi i piesek, i rowerzysta jest mało istotne. Ważne, żeby sobie kundelek pobiegał!

Drugim „złem rowerowego świata” są Gołąbeczki, czyli po prostu zakochani. Idą sobie takie dwa dziubaski, a przy okazji świata poza sobą nie widzą. Myślę, że pozostaliby niewzruszeni nawet gdyby 20 cm od nich przeleciała kometa, a zaraz za nią podążałby Papamobile wraz z Biskupem Rzymu na pokładzie. Dodatkowo „Gołąbeczki” wraz ze swoim problemem z odróżnieniem ścieżki rowerowej od chodnika zatrzymują się w najmniej spodziewanych momentach. Jak się okazuje, robią to w celach „buziaczkowo – przytulankowych”. Na całe szczęście potrafią jeszcze oni odróżnić ścieżkę/chodnik od ruchliwej ulicy i dzięki temu pozbawiają siebie i swoich bliskich historii nt. tragicznej miłości, w której kochankowie giną pod kołami ciężarówki. Opowieść ta zostałaby później sprzedana do „Hollywood”, a następnie powstałby film, pardon: komedia romantyczna, na którą by przychodziły inne, rządne romantycznych opowiastek Gołąbeczki. Warto jednak zauważyć, iż opowieści takie podobają się z reguły tylko Gołąbeczkom płci żeńskiej. Osobniki męskie wolą zostać w domu i pod żadnym pozorem nie oglądać żadnego romansidła.

Co gorsza, wieczór to taka pora, kiedy Gołąbeczki i Pieseczki masowo wychodzą ze swoich kryjówek i zagrażają nie tylko sobie, ale i rowerzystom. Tak więc, jeśli wybierasz się na nocną przejażdżkę rowerową, to – nawet jeśli masz lampki – zapamiętaj sobie jedną radę „Uważaj na Gołąbeczki i Pieseczki”